Kryzysowa narzeczona
On przeżywał kryzys, ona akurat była samotna i tak się związali na czas jakiś, aby później rozstać i zapomnieć. Inna ona i inny on przeżywali kryzys, który rozłożył się na lat dwanaście, po czym on zmarł na raka a ona popadła w depresję. Kryzys zniszczył karierę jeszcze innej „jej”, bo firma, z którą podpisała kontrakt ogłosiła upadłość i szlag trafił wszystkie inwestycje. I tak kryzys za kryzysem pojawia się na linii życia każdej z nas… każdej. Niewielki jest odsetek kobiet, których kryzys nie doświadczył. Jest to zjawisko, już chyba z góry, przypisane w nasze poczynania. Właśnie, poczynania. Bo, owszem, są takie kobiety, które tak w ogóle nic nie robią, nie angażują się w związki, w nowe projekty, nie ryzykują, nie działają i tylko siedzą w poczekalni życia, czekając na to, co ześle im los. W takiej poczekalni rzeczywiście istnieje szansa, że kryzys się nie pojawi. Choć samo „nic nie robienie” już może być postrzegane jako sytuacja kryzysowa. Niemniej jednak jak coś robimy, jak działamy, jak coś się dzieje to i kryzys jest możliwy. I cholernie boli. Bez względu na to czy dotyczy braku pieniędzy, starzenia się, utraty pracy, samotności, śmierci kogoś bliskiego, niezdanego egzaminu, każdy z nich boli. Pewnie inaczej, pewnie z inną siłą, ale boli.

Statystycznie rzecz biorąc, kryzysy dotykają wiele z nas. Mogą być mniejsze lub większe, mniej lub bardziej poważne. Ta skala wielkości zależy od bardzo wielu czynników, sytuacji, strat i odporności każdej z nas. Co dla jednych będzie zwykłą porażką, jakich wiele, dla innych może okazać się tragicznym problemem prowadzącym do depresji. Są kryzysy, które trwają latami a są takie, które po jakimś czasie bledną, nie przypominając tragizmu z początkowej fazy. Nigdy nie byłam dobra z matmy i nie podejmę się liczenia, ale kryzysów w moim życiu była naprawdę duża ilość. Tak samo jak w Twoim czy Twojej mamy, przyjaciółki, szefowej, sąsiadki. Każda kobieta ma w tym temacie doświadczenia. I każda wie z jakim bólem się one wiążą. Nie są to sytuacje przyjemne, ani komfortowe i budzą w nas różne dziwne, często skrajne emocje. Bywamy zawiedzione, sfrustrowane, złe lub zniechęcone do czegokolwiek. Jednym z nas potrzeba kilku dni, żeby się z kryzysu otrząsnąć a innym nie wystarcza lat. Jedne potrzebują snu i dobrego słowa a inne korzystają z wieloletniej terapii. Są takie, którym uświadomienie, że „wszystko dzieje się po coś” pomaga a inne nie widzą w tym żadnego sensu. Jak same wiecie, nie ma gotowej recepty na przeżywanie tego, bo każda z nas jest inna, choć paradoksalnie podobna.



Czy one są w ogóle potrzebne?
Nie jestem ani coachem ani psychologiem i Ameryki nie odkryję, jak powiem, że tak. W dodatku, z własnego doświadczenia wiem, że wiele sukcesów, tych dużych i tych małych poprzedzonych jest wieloma, naprawdę wieloma kryzysami. To na ich podłożu bardzo często powstawało coś nowego, wielkiego, coś co nigdy nie przyszłoby mi do głowy gdyby nie kryzys właśnie. To on może być początkiem a nie tylko końcem. Owszem, jakaś historia się kończy, znajomość się kończy, praca, przyjaźń, młodość, zdrowie, życie nawet, ale po przepracowaniu swojej sytuacji, po wyciągnięciu wniosków można wykreować nową rzeczywistość. Dostosować się lub po prostu stworzyć inny, może lepszy świat. Moje kryzysy były mi potrzebne do odnalezienia swojej drogi, do zauważenia innych spraw niż dotychczas i docenienia tego, co było do tej pory niezauważalne. Nie do końca jest tak, że kryzys to samo zło. Nie wszystkie kryzysowe związki były złe, nie wszystkie kryzysowe biznesy były złe i nie wszystkie kryzysowe narzeczone były złymi kobietami. Ale większość kryzysów to sytuacje przełomowe, które albo spychają nas w jeszcze głębszy dół albo otwierają nas na nowe możliwości i pobudzają naszą kreatywność. Nikt nie jest chyba w stanie powiedzieć czy doświadczanie kryzysu ma swoje negatywne czy pozytywne skutki ale z pewnością wnosi w nasze życie jakąś wartość. Jako świadome kobiety, posiadające rozum…tak, tak…wciąż na tym samym miejscu😊z każdej takiej kryzysowej sytuacji powinnyśmy wyciągać wnioski. I to od nas zależy jak te informacje wykorzystamy. Być może dojdziemy do wniosku, że kryzys który nas spotkał nie wydarzyłby się, gdybyśmy odpowiednio wcześniej zareagowały. Taki wniosek pomoże w kolejnych, podobnych sytuacjach. Być może osoby, którym zaufałyśmy okazały się jednak nieodpowiednie i będziemy bardziej ostrożne w relacjach z kolejnymi. Być może ruchy finansowe okazały się być zbyt ryzykownymi i to sygnał do większego dystansu w następnych tego typu akcjach. I może to kontrowersyjne co powiem, ale nawet te najbardziej tragiczne sytuacje prowadzące do kryzysu mogą, naprawdę mogą być początkiem pierwszego kroku do innego życia, do innej rzeczywistości, do innych znajomości, doświadczeń czy rozwoju. To zadziwiające jak wielu kobietom, największy kryzys otworzył drzwi na nowe cele i możliwości. Nadał całkiem inny sens życia i okazał się być początkiem nowej ścieżki. Piszę to bazując na swoich doświadczeniach, kobiet, które towarzyszą mi na co dzień, kobiet z mojej grupy na faceboku. My wszystkie doświadczamy różnych sytuacji kryzysowych, których oceniać nie mam prawa. I wiele z nas po przepracowaniu tych sytuacji wchodzi na zupełnie inne tory. Świadomość tego, że kryzysy są i będą , czy nam się to podoba czy nie, może Ci pomóc kiedy pomyślisz sobie, że jesteś sama. Nie, nie jesteś. W dodatku powiem Ci, jako optymistka, że mijają. Po prostu. Mijają i stają się często błogosławieństwem do nowych działań.



Czy należy się ich bać?
Gdybyśmy się bały to prawdopodobnie byśmy go przewidziały, a zazwyczaj taki stan przychodzi z zaskoczenia. Do naszej głowy nie dopuszczamy nawet tego, że nadejdzie. Bo kto by się kryzysu spodziewał? Jak często ludzie dookoła ostrzegają, zwracają uwagę na jakiś problem a my to wszystko ignorujemy, twierdzimy „nie, spokojnie, ja sobie poradzę, mnie to nie spotka”. Takie zaprzeczenie jakże często poprzedza największe kryzysy. Moim zdaniem bać się nie należy go wtedy kiedy już nadejdzie. Bo właściwie czego? Nadszedł i już. Trzeba się z nim rozprawić. Dać sobie czas, przepracować i podjąć decyzję czy chcemy osiągnąć sukces czy spaść na samo dno. I choć jedno i drugie jest szalenie trudne, to warto powalczyć. O „Wartościowym dnie” pisałam już TUTAJ i cały czas uważam, że jest to sytuacja, w której perspektywy są największe, bo odległość ogromna. Wracając do pytania. Ja bym się nie bała. Tylko wyciągała wnioski. Moje kryzysy, opatrzone oczywiście bólem, cierpieniem, niesprawiedliwością i bezradnością, z perspektywy czasu stały się motorem do działania. Emocje, które mi towarzyszyły takie jak wściekłość, złość i wkurzenie często dodawały energii do działania. Smutna „kryzysowa narzeczona”, która kryła się gdzieś w środku, stawała się już tym smutkiem zmęczona i po prostu przebudziła się na nowo. I choć kryzys często stawał na mojej, tak jak i na Twojej drodze i był przeszkodą w dojściu do celu to przecież jest możliwa zmiana kursu. Kobiety w tak wspaniały sposób szukają pomocy, uczą się czegoś nowego, podejmują ryzyko zmiany stylu życia, czyli dostają tzw. „powera” do działania. Chcą coś zmienić, nie chcą się poddać. Na tym polega nasza siła. Nie bójmy się zatem kryzysu a raczej znajdźmy w ich blasku coś pozytywnego.
„Jeśli nigdy nie przegrasz, to nigdy nie będziesz potrafił docenić zwycięstwa”
(Laura Twitchell)
You May Also Like



Upokorzona czy szczęśliwa
2 kwietnia 2020


NORMALNA PRACA
18 września 2019

